Kartka,
którą wyjęłam z koperty, była zapisana w obcym języku. Wyglądało mi to
na niemiecki. Jako że od wczesnego dzieciństwa przejawiałam wielką
nienawiść do tegoż języka i choćbym nie wiem, jak bardzo się starała,
nie potrafiłam sobie wbić go do głowy, choć władam całkiem nieźle
kilkoma innymi językami, nie rozumiałam ani słowa.
Ten
cały niemiecki też mi jakoś do Wieśka nie pasował, bo on komunikatywnie
nie znał porządnie żadnego języka. Nawet ojczysty okropnie kaleczył.
Musiał mieć jakiegoś tłumacza, kogoś kto niemiecki zna, bo o ile sobie
przypominam, to Wiesiek z Niemcami jakieś szemrane interesy prowadził,
ale w jakim języku się porozumiewali, to ja pojęcia nie mam.
Złożyłam
ponownie kartkę, bo uporczywe wpatrywanie się w nią nic by mi nie dało,
bo jakoś bardziej zrozumiałym językiem nie chciała do mnie przemówić.
Postanowiłam zająć się rozerwaną kopertą. Były na niej od wewnątrz jakieś adresy, każdy w
innym języku - hiszpańskim, angielskim, francuskim, niemieckim i jakieś
krzaczki, chyba arabskie, ale za to głowy bym nie dała.
Odłożyłam kartkę i kopertę na stół, bo właśnie zadzwonił telefon.
- Tak, słucham.
W słuchawce odpowiedziała mi cisza.
- Halo? Halo?!
- Mogłaby pani przekazać mężowi... - zaczął głos w słuchawce.
- Pomyłka - powiedziałam.
- Dzwonię w sprawie klucza do suszarni, może pani przekazać mężowi... - znowu nie pozwoliłam dokończyć facetowi w słuchawce.
- To pomyłka. Zadzwonił pan pod zły numer - tłumaczyłam facetowi.
- Ale może pani przekazać mężowi... - upierał się facet.
-
Rozumie pan, że to pomyłka? Zadzwonił pan pod zły numer. Jak Boga
kocham nigdy nie miałam męża. Do widzenia - powiedziałam i rozłączyłam
się, nie czekając nawet na odpowiedź.
Poszłam
do kuchni zrobić sobie herbatę i na wszelki wypadek postanowiłam od
razu wstawić pełen czajnik wody. Ledwo zdążyłam zalać liście zielonej
herbaty wodą, znowu zadzwonił telefon.
- Tak słucham?
- Ja w sprawie tego klucza do suszarni, bo... - oczywiście nie dałam facetowi dokończyć, bo już mnie wkurzyła ta cała sytuacja.
-
Po co pan jeszcze raz dzwoni pod ten numer? Nie dociera do pana, że ja
nic nie wiem o żadnych suszarniach, kluczach, w życiu nie miałam męża i
nic mnie nie obchodzą pańskie problemy, bo ja mam własne? - wyrzuciłam z
siebie na jednym oddechu.
- Yyyyyyyyyyyyyyyy - tyle usłyszałam w odpowiedzi.
-
Może niech pan się dowie, jaki jest poprawny numer telefonu, bo
zapewniam pana, że nie jest nim mój. Byłabym wdzięczna, gdyby pan więcej
nie zawracał mi głowy podobnymi głupotami. Życzę miłego wieczoru i
żegnam.
Słuchawka odpowiedziała mi przeciągłym "eeeeeeeeeeeeeeee", więc się rozłączyłam.
Po
chwili telefon wydał z siebie dźwięk oznajmiający, że właśnie nadszedł
nowy sms. Numer nieznany za to treść... zgoła erotyczna, dotycząca tego,
co miałoby mi niby łazić po głowie... A to dopiero! Odpowiedzi zwrotnej
na moje uprzejme zapytanie o cóż chodzi, nie otrzymałam. Postanowiłam
wrócić do listu. Obejrzałam go jeszcze raz dokładnie wraz z kopertą,
przeczytałam adresy. Trzy miejsca coś mi mówiły. Wyciągnęłam z półki
plany miast... tylko dlaczego adres w Latisanie był napisany jakby był w
Hiszpanii, adres dubliński po francusku a adres z Valtice po angielsku?
Nie można było jakoś normalnie tylko trzeba się było bawić z cyframi w
tych językach zamiast napisać liczbowo? I po co pisać słowo "ulica" w
tychże językach? Krzaczków nie rozczytałam, bo poza ulicą nie potrafiłam
nic więcej zidentyfikować. Ten niemiecki... zaraz czy to czasem nie w
Belgii gdzieś? Po co ten jakiś Jens czy jak mu tam miał się w coś
takiego bawić? I to jeszcze adresować do Wieśka? Przecież ten kretyn był
ostatnim człowiekiem, którego znam, a który mógłby być poliglotą. Toż
to totalne beztalencie językowe było.
Z
rozmyślań wyrwał mnie dźwięk domofonu. Michał. Poznałam go po głosie.
Dobrze, że ja pamięć do głosów mam, bo inaczej musiałabym go gnębić
pytaniami, aby się upewnić, czy to na pewno on, bo przecież to mógłby
być znowu ten jakiś od zamka.
- Nareszcie - powiedziałam, wpuszczając Michała do środka.
-
Cześć. Poczekaj chwilę - zwrócił się do mnie Michał, wyciągając z torby
jakieś rzeczy. Odłożył torbę na krzesło, obejrzał drzwi, zamek, obsypał
coś czymś co wyglądało jak puder czy cholera wie co.
- Co robisz? - spytałam.
-
Zdejmuję odciski palców zanim zniszczysz mi materiał dowodowy. Na ile
cię znam, to jutro porządnie umyjesz drzwi, zacierając wszelkie ślady,
bo na stres reagujesz maniakalnymi porządkami otoczenia. Policji
oczywiście nie wezwałaś? - zapytał.
-
A skąd miałam wiedzieć, że nie pojawi się jakiś palant w przebraniu
policjanta? Najpierw jakiś obszarpaniec chce mi wyrwać torebkę na
parkingu zamiast usiłować ukraść mi samochód, bo jakbym ja była na jego
miejscu, to wolałabym ukraść auto, bo więcej bym zarobiła niż na
zawartości torebki. Wieczorem inny palant grzebie mi w zamku i dobija
się do mojego domu... I ty uważasz, że ja miałabym tu wpuścić kogoś, kto
twierdzi, że jest policjantem? Równie dobrze mogłabym twierdzić, że
jestem żoną jakiegoś szejka.
- Wariatka - stwierdził Michał.
- Chcesz herbaty, kawy, kakao, mleka może? Wina ani piwa ci nie proponuję, bo pewnie samochodem przyjechałeś.
- Możesz mi zrobić kawę - odpowiedział Michał.
-
Jak sobie życzysz. Ja sobie chlapnę jednak coś mocniejszego, bo tak
zupełnie na trzeźwo chyba nie przetrawię tych twoich rewelacji -
powiedziałam i udałam się do kuchni. - A wiesz - pokrzykiwałam z kuchni
- że jakoś przed chwilą dzwonił do mnie jakiś dziwny facet, domagając
się usilnie jakichś kluczy od suszarni i przekazania informacji na temat
tejże mojemu mężowi, którego w życiu nie miałam...- Michał nie dał mi
dokończyć, wpadając do kuchni.
- Suszarni?! I dopiero teraz mi to mówisz?! Co mówił?! Mówże! - domagał się Michał.
-
No wiesz, takie to dziwne mi się wydało i o tej porze żeby ludziom
zawracać głowę takimi pierdołami... Nie docierało do niego, że ja nic nie
wiem o żadnej suszarni, że męża nie miałam, ale on się upierał i w
ogóle.
- On miał Wieśka na myśli - powiedział Michał, jakby to było zupełnie oczywiste.
- Wieśka?!